Kilku wysoko rozstawionych zawodników odpadło, zatem zanotowaliśmy niespodzianki w drugiej rundzie MŚ, bo od tej zaczyna TOP32. W tym tekście jednak skupimy się na występie Polaków, bo dotychczas jeszcze nigdy nie grało ich aż trzech na mistrzostwach świata. Został jednak już tylko Krzysztof Ratajski, co nie jest zaskoczeniem.
Było ich na samym początku aż trzech: Krzysztof Ratajski, Krzysztof Kciuk i Radek Szagański. Nasz najlepszy zawodnik z racji rozstawienia pierwszą rundę ominął i czekał na zwycięzcę pary Jamie Hughes/David Cameron. Pozostała dwójka musiała grać od pierwszej rundy. Paradoks, że Kciuk zagrał dużo lepiej, ale trafił też na dużo lepszego rywala i odpadł, a Szagański awansował, mimo że rozegrał żenujące spotkanie. Paradoks jest taki, że na takim poziomie, to pewnie Kciuk odprawiłby przeciwnika Szagańskiego szybkim 3:0.
Krzysztof Ratajski nie miał się czego obawiać, bo jego potencjalni rywale grali pierwszą rundę na średniej około 80, czyli przeciętniutko. Wygrał Jamie Hughes i… zaskoczył “Polskiego Orła” w pierwszym secie, gdy zdominował go punktacją. Przełamał go akurat na prowadzenie, ładnie zamykając dwiema lotkami 85 punktów. Trzeba było się obudzić. Nie obyło się bez problemów w dalszej części. Hughes miał nawet dwie lotki na 2:0 w setach! Tylko ich nie wykorzystał. Ratajski trafił double 20 i odetchnął z ulgą. W trzecim secie “Rataj” grał na bardzo wysokiej średniej 100,59, ale w jednym legu uratował się świetnym finiszem 111-punktowym. Ostatniego lega w pełni kontrolował, dzięki rzuceniu 140 i 180, a do tego jzaczynał, więc w ten sposób wyszedł na prowadzenie 2:1 w setach. Dopiero ostatniego seta wygrał spokojniej, kontrolując końcówkę na dystansie i nie pozwalając rywalowi na podejście do podwójnych. Cztery sety i aż trzy zakończone deciderem (2:3, 3:2, 3:2, 3:1). Nie było łatwo, ale też Ratajski nie zagrał po prostu dobrego meczu.
Krzysztof Kciuk zagrał… lepiej, ale boleśnie przegrał z Connorem Scuttem. Wszystko dlatego, że Anglik był zabójcą na podwójnych. W pierwszym secie Kciuk nawet nie powąchał double, a Scutt miał 3/3. Partia trwała raptem mrugnięcie okiem. W drugim secie Polak się trochę otrząsnął i na wyróżnienie zasługuje zamknięcie 121 punktów czerwonym środkiem. Tak doprowadził do decidera. Anglik znów nie dał naszemu darterowi szansy na podejście do kończenia i prowadził 2:0 w setach. Trzeciego też wygrał dość łatwo. Nie da się nic zdziałać, jeżeli mając na zakończenie podwójne 20 rzuca się… w piątkę. Właśnie tak Kciuk zmarnował lotki, by utrzymać się w meczu i dać sobie nadzieję. Trzeciego seta także przegrał. Scutt miał rewelacyjną statystykę podwójnych – 9/14, czyli aż 64%. Więcej trafiał, niż marnował. Krzysztof naprawdę nie zagrał źle, bo na średniej 91,82, ale to okazało się za mało. Scutt zagrał tak, że nawet wspomniano o tym, że może postraszyć w drugiej rundzie Gerwyna Price’a. I cóż, raczej się spalił. Został rozjechany 3:0. Wygrał przy tym tylko dwa legi.
Radek Szagański miał szczęście w losowaniu, ponieważ prezentując tak słabiuteńki poziom, większość zawodników pierwszej rundy by sobie z nim poradziła. Ale nie Marko Kantele, któremu nadzwyczaj często zdarzało się trafiać w jedynki i piątki. Problem w tym, że Szagański w ogóle nie uciekał i z tego nie korzystał, a Fin przeplatał bardzo słabe rzuty z takimi, gdzie dokładał potrójną. Radek wygrał seta, nie rzucając ani jednej 180, a co lepsze, nawet ani jednej 140. To jest wręcz nieprawdopodobne. W całym meczu, który trwał pięć setów, nie rzucił ani jednego maksa. Kantele rzucił ich trzy. Szagański zagrał cztery beznadziejne sety, ale tego ostatniego, w którym decydowały się losy awansu, rozegrał doskonale, jakby wyszedł zupełnie inny człowiek. Zaledwie raz dopuścił Kantele do kończenia, a sam zanotował 3/3 – 100% przy podwójnych, przy tym jeden ładny finisz 142-punktowy. Gdyby grał tak od początku, to Fin nie ugrałby nawet seta, ale i tak przebrnął dalej przez te trudne do oglądania męczarnie.
W drugiej rundzie Szagański zaprezentował się lepiej. To jedyny Polak, który rozegrał do tej pory dwa mecze na tych mistrzostwach świata. Raczej nie dawano mu szans z Raymondem van Barneveldem, czyli mistrzem świata z 2007 roku. Polski zawodnik na pewno zagrał lepiej, ale… dopiero od trzeciego seta, gdy przegrywał już 0:2. Obudził się i “uwolnił” rękę, gdy nie miał już nic do stracenia. Nagle to on zaczął dominować Holendra, co było zaskakujące. Świetnie punktował, dwa razy częściej dorzucał wartości 100-punktowe. Był w tym bardzo regularny. Utrzymywał swój licznik, a seta wygrał bardzo efektownie, zamykając 116 punktów i kończąc go ze średną 99,95. Aż żal, że obudził się tak późno. W ostatnim secie także nawiązał walkę, ale van Barneveld wspiął się na wyżyny umiejętności. Był po prostu dla Polaka nieosiągalny, bo za taką można uznać średnią 107,26 i mnóstwo rzutów świetnych punktowo – 140 czy 180. Mimo to Szagański się nie poddawał i nie dawał sobie wyrwać własnych legów. Problem w tym, że w deciderze to Holender zaczynał i tej szansy nie zmarnował. W ten sposób Szagański odpadł z turnieju.
Nie jest to nic niespodziewanego, że na etapie trzeciej rundy pozostał tylko jeden Polak – Krzysztof Ratajski. Szanse na awans dalej należy ocenić na bardzo wysokie, bo wyżej rozstawiony Jonny Clayton nie prezentuje dobrej formy.