Aż czterech naszych zawodników dostało możliwość zmierzenia się w Poland Darts Masters. Żaden Polak nie potrafił jednak wyeliminować przeciwnika, zatem nie będzie ani jednego biało-czerwonego w ćwierćfinałach. Trema zjadłą debiutanta Jacka Krupkę, a rozczarował bardzo Krzysztof Ratajski, który dostał srogie lanie od Stephena Buntinga na własne życzenie spowodowane błędami.
Piątek i sobota to święto darta u nas w kraju. Z tym, że trzeba wygrać jedno spotkanie piątkowe, by móc się zmierzyć w sobotnich ćwierćfinałach. Naszych reprezentantów, z racji tego, że turniej odbywa się w Polsce, było aż czterech: Krzysztof Ratajski, Sebastian Białecki, Radek Szagański oraz Jacek Krupka. Niespodziewanie najlepiej spisał się Szagański, który urwał cztery partie Michaelowi Smithowi i potrafił korzystać z niewielu szans. Zamknął między innymi bardzo imponujący finisz na wartości 140. Przegrywając w meczu 2:3, był w stanie wygrać dwa legi z rzędu i wydostać się z beznadziejnej sytuacji. Szagański miał tzw. momenty. Finisz 161 na czerwonym środku też nie był deleki od realizacji. Chybił minimalnie, trafiając w zieloną część za 25 punktów, ale koniec końców i tak tę partię później wygrał.
Do Szagańskiego nie można mieć żadnych pretensji, bo był najlepszym z naszych. Zapachniało nawet sensacją, kiedy Smith nie mógł uporać się z podwójną czwórką. Tzw. TOP, czyli 2×20, okazał się sprzymierzeńcem Szagańskiego i skończył 76 właśnie na górze tarczy. W tamtej chwili prowadził 4:3, a publiczność bardzo żywiołowo na to reagowała. Smith w końcówce przestał się tak nagminnie mylić na podwójnych, choć doprowadzając do stanu 4:4 uratował się ostatnią, trzecią lotką. Był wyraźnie rozgoryczony poziomem swojej gry. Kiedy Radek miał jeszcze szansę coś zdziałać (przy 4:4), to fatalnie pomylił się na pojedynczej lotce, rzucając singlowe trzy, zamiast 19. I tak się z tego wykaraskał, ratując się sześćdziesiątką. Miał zatem do skończenia double 9 i przestrzelił minimalnie… trafił w podwójne, ale… 12, które jest troszkę niżej na tarczy. To była arcyważna lotka na 5:4. Nie udało się…
Pozostali Polacy zaprezentowali się bardzo słabo, żeby nie powiedzieć… beznadziejnie. Jacka Krupkę zdecydowanie zjadła trema i tak duża publiczność. Zrobił show tylko na wejściu, tańcząc do “Billie Jean” Michela Jacksona. Potem już nie było mu do śmiechu. Trafił na przeciętnego Petera Wrighta i na początku spotkania obaj przy tarczy usypiali publiczność, a grali niczym amatorzy, rzucając po około 40. Krupka skończył ten pojedynek z fatalną średnią poniżej 65, a mimo to w dwóch pierwszych partiach miał okazje, by urwać lega. Drżała mu jednak ręka i pudłował nawet nie minimalnie, tylko ogromnie – np. przy double 20 trafiał gdzieś w połowę dwudziestki. Mecz całkowicie bez historii. Wright się rozkręcił w trakcie gry i zaprezentował dwa wysokie finisze – 120 oraz 104 na sam koniec. Jacek Krupka to jedyny zawodnik, który przegrał swoje spotkanie 0:6. Okazje jednak na początku miał. Gdyby trafił, to mógłby wówczas zyskać pewność siebie, a tak sam się “wygasił”.
Krzysztof Ratajski i Sebastian Białecki byli w stanie urwać swoim przeciwnikom tylko po jednym legu. Młodszy z Polaków wcale nie grał źle, lecz trafił na świetnie dysponowanego Roba Crossa. “Voltage” błyskawicznie zgasił entuzjazm gliwickiej publiczności, ponieważ był to mecz otwarcia. Na dzień dobry zamknął 156 i 116. W drugiej partii Białecki zmarnował dwie lotki na podwójnych. W trzeciej i czwartej partii nie miał szans. Cross rzucił 4/4 na podwójnych. Dopiero później Sebastian urwał jedną partię, lecz było to jego maksimum w ten piątkowy wieczór. Krzysztof Ratajski mierzył się ze Stephenem Buntingiem i na niego liczyliśmy najbardziej. “Polski Orzeł” jednak załamał się, wpadł w dołek i nie był w stanie się z niego wygrzebać. Zaczął rewelacyjnie – na start rzucił siedem perfekcyjnych lotek, konkretnie 7×60 i pomylił się dopiero przy ósmej. Rozgrzał publiczność do czerwoności, a potem… i tak tę partię przegrał, marnując pięć lotek.
W drugiej partii także pomylił się pięć razy, miał więc 0/10 na podwójnych, przegrywał w meczu 0:2, choć zdecydowanie to on powinien takim stosunkiem wygrywać i już się po tym mentalnie nie podniósł. W dalszej części meczu ewidentnie to rozpamiętywał i o tym myślał. Nie dźwignął się i totalnie rozczarował, a publika wspierała go jak tylko mogła. Zatem nie będzie w sobotę okazji do kibicowania żadnemu z Polaków. Owszem, była jedna niespodzianka, ale sprawił ją Boris Krcmar – zawodnik z Chorwacji, który pokazał się z niezłej strony i pokonał Nathana Aspinalla. Reszta wyżej klasyfikowanych zawodników spokojnie poradziła sobie z przeciwnikami. Jedynie Adam Gawlas trochę postraszył Luke’a Littlera, wychodząc ze stanu 1:5 na 4:5, no i opisywany powyżej Szagański także dał radę. Pięć spotkań skończyło się wynikami 6:0 lub 6:1, niestety aż trzy z nich to “polskie” pojedynki.